Recenzja filmu

Kobieta z... (2023)
Małgorzata Szumowska
Michał Englert
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik
Joanna Kulig

Przemiany i korekty

"Kobieta z…" opowiada nie o przebierankach, a o transpłciowym doświadczeniu i robi to więc w sposób skupiony i uważny, choć oczywiście twórcy nie byliby sobą, gdyby nie pojawiły się tu sceny
Kobieta z… – nie trzeba geniusza, by rozszyfrować, co kryje się za trzykropkiem. Bo i większość filmów Szumowskiej – czy była to historia homoseksualnego księdza, czy samozwańczej spirytualistki, życia na prowincji czy na grodzonych osiedlach – o niej przecież opowiadała. Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały – nawet znana rymowanka pojawi się w najnowszym filmie twórców "Śniegu już nigdy nie będzie", pokazywanego w Wenecji trzy lata wcześniej. "Kobieta z…" jest propozycją, która przemawia do mnie dużo bardziej i chyba nie jestem w tym odosobniony – odbiór na festiwalu był raczej ciepły. Film zdaje się być krokiem Szumowskiej i Englerta w trochę innym kierunku: z jednej strony powrotem po międzynarodowych próbach ("Sponsoring", "Córka boga", "Infinite Storm") do trudnej mateczki zwanej Polską, z drugiej – po konstruowanych zwięźle, acz dosadnie, miniaturach ("Body / ciało", "Twarz") – podróżą w stronę formy bardziej rozbudowanej.

Bo film trwa ponad dwie godziny (może zresztą ten metraż trochę mu ciąży) – jak gdyby twórcy chcieli dać tematowi wybrzmieć, uważając przy tym, by nie popaść w uproszczenia i skróty. A już na pewno, by uniknąć kabaretowego tonu w stylu crossdressingowych komedii, w których polskie kino wyspecjalizowało się już w międzywojniu ("Czy Lucyna to dziewczyna?", "Piętro wyżej") i kontynuowało tę tradycję choćby w tytułach Barei ("Poszukiwany, poszukiwana", "Zmiennicy"). Zupełnie nie o to tu chodzi – "Kobieta z…" opowiada nie o przebierankach, a o transpłciowym doświadczeniu i robi to więc w sposób skupiony i uważny, choć oczywiście twórcy nie byliby sobą, gdyby nie pojawiły się tu sceny zabawne. I choćby dlatego to film ważny – mieliśmy już na ten temat świetne dokumenty ("Ciągle wierzę", "Mów mi Marianna"), ale to chyba pierwsza polska fabuła, która w centrum stawia osobę trans.

Gra ją kilkoro aktorów, bo też oglądamy życie Andrzeja, który dojrzewa do przemiany w Anielę na przestrzeni 45 lat. Zaczyna się ona na początku lat 80. pierwszą komunią świętą, podczas której cherubin o anielskich puklach kradnie koleżance welon i ucieka hen daleko. To pierwszy sygnał dysforii bohaterki, a będzie ich jeszcze kilka, choćby podczas stawiennictwa na komisji wojskowej albo samobójczych prób – niestety częstych wśród transdzieciaków. Sytuacji nie ułatwia opresyjna atmosfera późnego komunizmu, kiedy domyślna ścieżka życiowa z grubsza była jedna: małżeństwo, dzieci, "telewizor, meble, mały Fiat". Szczyt marzeń Andrzeja leży jednak zupełnie gdzie indziej. Wiemy, czego by sobie życzył, zdmuchując świeczki na urodzinowym torcie, ale do tego droga jeszcze daleka.
 
Gdy zdecyduje się jednak żyć, życie to siłą rzeczy sprzężone będzie z przemianami w kraju, ale też z rodziną, przyjaciółmi, w końcu – z miłością. Andrzej, grany jeszcze z wdziękiem przez Mateusza Więcławka, zakochuje się z wzajemnością w pielęgniarce Izie (Bogumiła Bajor, później zastąpiona przez Joannę Kulig – jak zwykle świetna w rolach silnych, nieco jarmarcznych kobiet). Jak kraj nakazał, zakładają rodzinę, rodzą się dzieci, a namiętność wcale nie wygasa, tyle że nienormatywność Andrzeja, obecna w tym układzie od początku i od początku przez żonę milcząco akceptowana, coraz mocniej daje o sobie znać. Czy stanie ona na przeszkodzie ich uczuciu? Szumowska i Englert sięgają tym razem po matrycę melodramatyczną, która prawdziwej miłości podrzuca kolejne przeszkody. Przypomina ona nieco "Na zawsze Laurence" Dolana, ale go nie kopiuje. O to byłoby zresztą trudno – to nie Quebec, jesteśmy w Polsce. 

Ta ukazana jest zresztą wyjątkowo malowniczo – za pejzaż posłużyła fotogeniczna sceneria Dolnego Śląska. Sfilmowana przez Michała Englerta Bazylika Nawiedzenia NMP w Wambierzycach zostanie nawet w filmie rozświetlona, a unieśmiertelniona przez Kutza w "Nikt nie woła" Bystrzyca Kłodzka po raz kolejny pochwali się swoimi spektakularnie odrapanymi murami. Referencji do historii polskiego kina jest zresztą więcej – sam tytuł odnosi przecież do trylogii Wajdy o "człowieku z…", który u mistrza zawsze był cis heteroseksualnym mężczyzną. A przecież dalekie jest to od rzeczywistego obrazu, czego dowodzi chociażby przypadek Ewy Hołuszko czy książka "Matki wszystkich pytań" Rebeki Solnit o wymazywaniu kobiet z historii Solidarności. Szumowska z Englertem starają się tu dokonać – tak jak bohaterka – pewnej korekty.

Twórcy nie byliby też sobą, gdyby nie mrugnęli do Kieślowskiego. W lokalnym kinie, gdzie plakat "Pretty Woman" ogłosi nastanie kapitalizmu, zostanie w pewnym momencie wyświetlone "Podwójne życie Weroniki". Andrzej/Aniela też zmuszony/a jest takie prowadzić. Aż zdecyduje się na to, by – jak mówi ksiądz – "żyć w prawdzie". Kościół ukazany jest tu zresztą dość dwuznacznie – z jednej strony jako instytucja dyscyplinująca i normalizująca, dominująca lokalną rzeczywistość. Z drugiej jednak tworzona przez ludzi, którzy potrafią być i straszni, i wspaniali. To przecież zakonnice, powracające co jakiś czas w filmie, przygarną Anielę w chwili potrzeby. Inna rzecz, w jaki sposób ta dom pielgrzyma opuści – scena pod prysznicem wydała mi się nieco przegięta, zbyt sensacyjna, jakby z koszmaru J.K. Rowling.

Nie wszystko bowiem się w "Kobiecie z…" udało. Choć jej pierwsza część jest wyjątkowo urokliwa i chwytająca uwagę, później film wytraca impet, skręca w zbyt wiele stron, dobrze zrobiłaby tej historii pewna kondensacja. Na pewno nie jest to jednak winą Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, wcielającej się w rolę Anieli w nowym milenium. Ta wybitna aktorka, obecna w uniwersum Szumowskiej od czasu "Szczęśliwego człowieka", i tu wypada znakomicie, może nawet otrzeć się o wenecki Puchar Volpiego. Powierzenie tej roli nie, jak w "Dziewczynie z portretu", pomalowanemu mężczyźnie, a kobiecie cis, wydaje się odważne i nosi oznaki ślepego castingu. Osoby trans są przy tym bogato reprezentowane w obsadzie, choćby w scenach spotkań grupy wsparcia, kiedy to w kadrze pojawi się sama Anna Grodzka – pierwsza w Europie transpłciowa parlamentarzystka, Edyta Baker z fundacji Transfuzja, zasłużona we wspieraniu osób zmagających się z podobnym doświadczeniem czy Anu Czerwiński, który był też asystentem reżysera.

Szumowska i Englert nawet nie tyle więc odrobili lekcję, co przyjęli zasadę "nic o nas bez nas". Czuć, że merytoryczne wsparcie społeczności trans oraz jej zielone światło musiało być dla twórców ważne. By powstał obraz transpłciowości jak najbardziej zgodny z jej doświadczeniem, ale też z obecną wiedzą medyczną. Obraz pełen szacunku, ale nie lukrujący rzeczywistości. Przede wszystkim zaś nieskażony medialną sensacją i w tym sensie dający odpór politycznej nagonce.
1 10
Moja ocena:
6
Filmoznawca, dziennikarz, krytyk filmowy. Publikuje m.in. w "Filmie", "Ekranach", "Kwartalniku Filmowym". Redaktor programu "Flaneur kulturalny" dla Dwutygodnik.com, współautor tomów "Cóż wiesz o... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones